Echa tragedii Rheinbabenów
Zameczek – tak go często nazywamy. Pieszczotliwie - jakby chodziło o miły, przytulny domek. Może i za dnia Zameczek w Michałkowicach sprawia wrażenie budynku, którego wnętrze kojarzy się z wesoło tańczącymi w kominku płomykami ognia, pięknymi, przestronnymi salami, w których unosi się zapach starego drewna, środków konserwujących i zamierzchłych czasów, typowy dla muzealnych wnętrz.
Ale to tylko pozory niewinnego zabytku, w którym już zamarło dawne życie, który tylko jest jego wspomnieniem. Gdy zapadnie zmierzch, bryła budowli nabiera, nie wiedzieć czemu, jakiejś drapieżności. Misterne koronkowe ozdoby ganku – stają się złowrogą pajęczyną, a spiczaste fragmenty dachów – w dzień dodające lekkości obiektowi – nocą wbijają się jak pazury w ciemne, wiszące nad nimi niebo. Czy to tylko wyobraźnia rozbudzona tajemniczością mroku? Może jednak nie – zbyt wielu ludzi było tu świadkami dziwnych, nie wytłumaczalnych racjonalnie zdarzeń…
Samobójstwo arystokraty
Z przekazów dawnej pokojówki właścicieli zameczku – Rheinbabenów – wiemy, że ostatni arystokratyczny mieszkaniec tego rodu był wielkim amatorem niewieścich wdzięków. O ile jego małżonka dysponowała sypialnią połączoną z łazienką z jednej strony, zaś z drugiej z pomieszczeniami męża, o tyle pan, oprócz analogicznych udogodnień, miał możliwość dyskretnego wymknięcia się ze swojej sypialni do parku, a stamtąd już dokąd dusza zapragnie. Korzystał więc z tego bardzo często. Jego igraszki z coraz to inną, upatrzoną wcześniej, ślicznotką przyniosły mu jednak nie tylko upragnione wrażenia, ale i nie chciane „zdobycze”. Rozliczne schadzki zaowocowały niestety straszliwą chorobą, której wizja rozwoju w najwyższym stopniu przerażała Rheinbabena. I to bardziej, niż śmierć. W jej ramiona postanowił więc schronić się przed cierpieniem i upokorzeniem. Była noc, kiedy poczuł się gotowy do tego desperackiego kroku. Powiesił się w sali balowej. Jego skok ze sznurem na szyi zwielokrotniły znajdujące się tam wokół lustra. Lustra, w które jeszcze przed momentem wpatrywał się ten kochający dotąd tak bardzo życie, zrozpaczony mężczyzna, myśląc, że za jakiś czas nie mógłby już znieść w nich swojego odbicia.
Dźwięki znikąd
Szklarz, który w latach 60 – tych minionego już stulecia, zaglądał do Zameczku, jest jedną z osób, które nie zadawały sobie pytania: wierzyć, czy nie wierzyć w krążące o tamtejszych strachach historie. On poznał prawdę o nich.
W owym czasie, kiedy bywał w dawnej siedzibie Rheinbabenów, w dzisiejszej szatni, znajdowała się dyżurka. Tu odpoczywali po obchodzie milicjanci. Mogli się ogrzać, napić herbaty, a spędzany tutaj czas umilali sobie nierzadko partyjką skata. Wspomniany szklarz lubił sobie pograć w karty, milicjantów znał, chętnie więc czasami wpadał do towarzystwa. Pewnego razu zasiedział się tam do północy i potem tego gorzko żałował. Właśnie w najlepsze toczyła się gra, kiedy nocną ciszę dosłownie rozdarł straszliwy huk. Wszyscy siedzący w dyżurce byli przekonani, że ktoś buszuje w sali balowej i ze wściekłością rozbija znajdujące się w niej lustra. Taki to bowiem był dźwięk. Jakież było ich zdziwienie, gdy okazało się, że żadne z luster nie jest naruszone i w ogóle nikogo tam nie ma. Od tej pory szklarz baczył, aby opuszczać Zameczek przed północą. Nie chciał przeżywać jeszcze raz takiej grozy…
Podobną przygodę miała wcześniej i pokojówka. Ona także przysięgłaby, że na sali balowej posypały się strzaskane lustra, lecz kiedy pobiegła z interwencją, zastała puste pomieszczenie i absolutną ciszę.
Czego świadkiem był natomiast jeden z milicjantów, który udał się do toalety i nie wracał tak długo, że wreszcie mocno zaniepokojeni koledzy, poszli aby go odszukać? Nikt się tego nie dowiedział, fakt jest natomiast taki, że szukający go, zastali na korytarzu tak przerażonego, iż słowa z siebie nie mógł wydusić, a i później, nigdy nie ujawnił, co go spotkało.
Przedziwne, nie dające się wytłumaczyć, zdarzenie było udziałem portiera. W swoim czasie, w Zameczku miał swoją siedzibę zespół akordeonistów. Instrumenty złożone były w jednym z pomieszczeń, w którym zwykle odbywały się próby. Pewnego razu do uszu portiera dobiegła muzyka. Przestraszył się, gdyż pomyślał, iż chyba musiał w którymś momencie wieczornego dyżuru mocno przysnąć skoro nie zauważył, kiedy cała grupa muzyków weszła do budynku. Jego przerażenie było jednak nieporównywalnie większe, kiedy okazało się, że niczyjego wejścia nie przegapił, tylko, że… akordeony zagrały same.
Tajemniczy uśmiech pana Jana
Przytoczone historie opowiedział mi zarządzający obiektem Jan Ostrowski. Sam, choć bardzo wiele czasu spędza w Zameczku, nigdy – jak zapewnia – nie był świadkiem zjawisk nadprzyrodzonych. A przecież bywa tu także nocą, a przecież zapuszcza się tutaj nawet w nie odwiedzane zakamarki budowli. Raz próbował spenetrować tutejsze lochy, o których krążyły opowiadania, iż można nimi, konnym zaprzęgiem dojechać aż do Świerklańca. Podziemia jednak są zalane i schodzenie tam może okazać się niebezpieczne. Na razie więc pan Jan odłożył plany takiej eskapady, co nie znaczy, że zrezygnował. Żywo zainteresowany dziejami pałacu, chciałby móc z bliska obejrzeć cynowe trumny Rheinbabenów, znajdujące się w kaplicy na cmentarzu michałkowickim.
„A właściwie – przypomina sobie z tajemniczym uśmiechem – kiedyś znajoma goszcząca w Zameczku, pozostawiona przeze mnie przez jakiś czas w jednej z komnat w towarzystwie jedynie mojego psa - boksera o imieniu Melodia – zapytała mnie po powrocie, czemu tak przesuwałem meble w pomieszczeniu piętro wyżej. Nawet Melodia, zaintrygowana tymi odgłosami, patrzyła do góry. A ja byłem w zupełnie innej części pałacu…