Serwis Rosomaka, pod ostrzałem... z granatników
Czarna afgańska noc. Nagle ciszę przerywa przeraźliwy alarm: INCOMING… INCOMING… INCOMING. Głośne syreny ostrzegają przed rakietą nadlatującą w kierunku wojskowej bazy. Człowiek kładzie się wtedy na ziemi, bezwiednie nakrywa głowę rękami i modli się, by to co nadlatuje… spadło jak najdalej od niego.
Tak wyglądała codzienność kilkudziesięciu cywilnych pracowników siemianowickiej spółki akcyjnej Rosomak S.A., którzy od kilkunastu lat systematycznie wyjeżdżają wszędzie tam, gdzie wojsko używa, produkowanych w Siemianowicach Śląskich, kołowych transporterów opancerzonych „Rosomak”.
– Już pierwszej nocy po moim przyjeździe do bazy, gdy usłyszałem ten hałas, nie wiedziałem co najpierw mam robić. Szybko na koszulkę nałożyłem kamizelkę, na głowę hełm i pobiegłem do bunkra – wspomina Maciej Zębala, jeden z pracowników siemianowickiej spółki. – Nie pokazuj zdjęć, jak żeś leciał w majtkach – śmieją się pozostali, którzy zgodzili się porozmawiać o swoich przeżyciach w afgańskich bazach: Warrior, Ghazni, Sharana, Aryana, Giro, Four Corners czy Bagram.
Pierwsze wyjazdy „na misje” rozpoczęły się już w 2005 r. W zależności od charakteru były to misje: szkoleniowe, policyjne, obserwacyjne bądź humanitarne. Siemianowickie transportery opancerzone testowane były w trudnych warunkach, m.in. Czadzie oraz Afganistanie, gdzie przeciwnikami było piekące słońce, siarczyste mrozy, wszędobylski piasek oraz… talibowie. Doskonale znający swój teren eksperci tzw. „technik partyzanckich”.
– Najgorzej wspominamy fort Warrior, który niemal bez przerwy był atakowany przez rebeliantów – mówi Maciej Zębala. – Pociski z „erpegów” (ręczny granatnik przeciwpancerny – przyp. red.) co rusz wlatywały do bazy – dodaje.
– A w Ghazni na siódmej zmianie też nie było lekko – wtrąca Adam Pluciński. – Przecież od naszego namiotu odbił się moździerzowy pocisk – na to wspomnienie ożywiają się pozostali rozmówcy.
To wtedy ucierpiał m.in. nowy budynek serwisowy postawiony na początku pobytu.
– W trakcie tego ataku, kilkadziesiąt metrów ode mnie wybuchł granat – wspomina Maciej Zębala. Teoretycznie bezpieczniej było przeczekać atak, który nastąpił w trakcie prac naprawczych, bo jak przyznają, bez sensu było uciekać do bunkra. Po prostu wchodziło się do „rośka”, jak czule mówią o ważącym 22 tony Rosomaku.
Cywilni pracownicy spółki Rosomak S.A. byli wszędzie tam gdzie siemianowickie transportery. A te pomagały i chroniły żołnierzy nie tylko w Afganistanie, ale także m.in. w Czadzie, czy Rumunii. Większość z nich kilkakrotnie uczestniczyła 6–7 miesięcznych misjach na terenach objętych działaniami wojennymi. Byli traktowani z szacunkiem i respektem, ponieważ opiekowali się sprzętem, który według opinii żołnierzy gwarantował o wiele większe poczucie bezpieczeństwa, niż… analogiczny używany przez wojska sojusznicze.
– Trzeba wspomnieć, że Afgańczycy bali się naszego Rosomaka, Nazywali go green devil (zielony diabeł - przyp. red.) – mówi Adam Pluciński. – Zastanawialiśmy się, czy to dlatego, że początkowo był malowany na zielono, czy może z powodu trzydziestomilimetrowego działa, w które był wyposażony – śmieją się technicy.
Czas ostatnich dwóch zmian, w których uczestniczyli pracownicy Rosomaka S.A., to okres nasilonych, niejednokrotnie samobójczych, ataków ze strony rebeliantów. Bywało, że walki toczyły się w samej bazie, przy jednoczesnym ostrzale z zewnątrz. W takich warunkach gotowość bojowa Rosomaka musiała być zapewniona (wg norm) w 80. procentach.
Gdy czas i okoliczności pozwalały, siemianowiccy technicy dodatkowo regenerowali wojskowe stary, czy toyoty, którymi jeździła żandarmeria. Bywało, że również sprzęt szpitalny w Ghazni.
Na szczęście nie wszystkie wspomnienia pełne są traumatycznych przeżyć. Do niektórych wracają z poczuciem humoru. Jak np. wtedy, gdy w 2012 r. mrozy sięgały –40 stopni i przez kilka tygodni nie docierały żadne transporty logistyczne. – Jadło się wtedy porcje „karbidowe”, czyli podgrzewane za pomocą wody i karbidu – mówi Tomasz Wysokiński. – Wtedy najbardziej tęskniło się za polskim chlebem, kiełbasą… czy piwem – wspominają zgodnie.
Mimo, że dla wrogiego snajpera byli – podobnie jak żołnierze – takim samym celem, niestety wciąż nie mogą otrzymać statusu weterana, o który walczą od lat. W staraniach tych pomaga im Zrzeszenie Weteranów Działań Poza Granicami Państwa przy Centrum Weterana w Warszawie. Chodzi tutaj bardziej o kwestię honorowo–symboliczną, bowiem posiadacz legitymacji weterana, oprócz ulgowych biletów do kina czy w komunikacji miejskiej, może ubiegać się jeszcze o pięć dni dodatkowego urlopu, zwrot kosztów przejazdu na uroczystości organizowane przez Ministra Obrony Narodowej, dostęp do specjalistycznej opieki czy asysty honorowej podczas pogrzebu.
– W trakcie samych misji nie było wyraźnego podziału na cywilów i wojskowych – mówi Tomasz Wysokiński . – Z wyjątkiem broni, otrzymywaliśmy wszystko to, co żołnierze udający się na patrol. Pełne umundurowanie, karty identyfikacyjne – mówi Mariusz Przewoźniak. – Mieliśmy takie same racje żywnościowe, a wolny czas spędzaliśmy ćwicząc na tych samych siłowniach, grając w te same gry czy śpiąc na takich samych pryczach – dodaje. – Mimo, że nie byliśmy żołnierzami, wylatywaliśmy na misje na podstawie rozkazów NATO – dodaje.
Pracowników cywilnych siemianowickiej spółki kierowała na nie 10. Opolska Brygada Logistyczna. Pierwszy kontakt w tej sprawie z Ministerstwem Obrony Narodowej pracownicy Rosomaka nawiązali w 2012 roku. W tej sprawie pisali również do śląskich organów administracji wojskowej. I choć pierwsze sygnały były optymistyczne, to stanowisko Ministerstwa Obrony nie pozostawia złudzeń.
Jak odpowiada Wydział Prasowy Centrum Operacyjnego MON, ustawa o weteranach działań poza granicami państwa precyzuje, kto może ubiegać się o status weterana. W grupie tej są osoby, które brały udział na podstawie skierowania w misjach pokojowych lub stabilizacyjnych, kontyngentach policyjnych, Straży Granicznej, zadaniach ochronnych BOR i SOP lub w zapewnieniu bezpieczeństwa państwa przez co najmniej sześćdziesiąt dni, bądź łącznie dziewięćdziesiąt dni. Dodatkowo pod uwagę brany jest inny przepis z ww. ustawy definiujący pojęcie jednostki wojskowej, którego zakład produkujący KTO Rosomak nie spełnia. Na gruncie przepisów wspomnianej ustawy pracownicy siemianowickiej firmy nie są osobami uprawnionymi do występowania o przyznanie statusu weterana, bowiem w chwili wyjazdu w rejon działania misji nie byli żołnierzami, funkcjonariuszami, czy pracownikami jednostek wojskowych, ani bezpośrednio podporządkowanych jednostek organizacyjnych podległych Ministrowi Obrony Narodowej lub przez niego nadzorowanych. Ponadto usługi serwisowe na misjach wykonywali w oparciu o umowy cywilno–prawne. To nie wypełnia przesłanek prawnych wskazanych w ustawie przy przyznawaniu statusu weterana.
Wyjazdom na misje towarzyszy rozłąka z rodziną. I gdy bywało niebezpiecznie, zarzekali się, że to ich ostatni wyjazd – jednak jak zgodnie przyznają – jeżeli tylko nadarzyłaby się okazja, to w kolejnej misji ponownie wzięliby udział. – Jakby nie patrzeć, jest to jednak prawdziwa męska przygoda – mówią.
– No bo kto inny zaopiekuje się naszymi Rosomakami tak dobrze, jak my – uśmiechają się między sobą.
Sylwetki pracowników, uczestniczących w misjach:
- Tomasz Dzimiński, 27 miesięcy na misjach, tata Agaty. Hobby – sport
- Krystian Ziaja, 10 miesięcy na misjach, tata Karoliny i Klaudii. Fan motocykli.
- Adam Cypek, 40 miesięcy na misjach, tata Filipa. Hobby sport
- Adam Pluciński, 13 miesięcy na misjach, tata Magdaleny i Dawida. Hobby – fotografia i muzyka.
- Maciej Zębala, 16 miesięcy na misjach, tata Patryka, Dawida i Martyny. Hobby – sport
- Marcin Rados, 19 miesięcy na misjach, tata Alana i Kamila. Hobby – majsterkowanie
- Mariusz Ciastek, 23 miesiące na misjach, tata Marka i Julii. Hobby – sport
- Ryszard Halemba, 19 miesięcy na misjach, tata Wiktorii i Dominika. Hobby – piłka nożna
- Artur Czogała, 22 miesięcy na misjach, tata Dagmary.
W styczniu tego roku Rafał Piech, prezydent Siemianowic Śląskich uhonorował dwudziestu dwóch pracowników ROSOMAK-a srebrą wpinką z herbem miasta oraz imiennym listem gratulacyjnym. Podczas spotkania rozmawiano o „życiu na misji”, warunkach pracy, niebezpieczeństwach, odczuciach i osobistych przeżyciach.